Powiedzieć, że Twitter chyli się końcowi, to spore nadużycie. Nie da się jednak ukryć, że jego włodarze mają z tym serwisem spory problem.
Podczas gdy Facebook rozwija się aż nadto dynamicznie i przynosi jego włodarzom rekordowe zyski w historii funkcjonowania portalu, Twitter – inny gigant branży social media – zdaje się być bodaj na największym zakręcie od czasów jego powstania. Nie od dziś bowiem słyszymy głosy, że idea tego portalu powoli się wyczerpuje i potrzebne jest coś, co pozwoli na nowo przyciągnąć użytkowników do publikacji swoich myśli w ogromnym, 140-znakowym skrócie. I wiecie co? Mam wrażenie, że Ci wszyscy użytkownicy niekoniecznie czekają na wielkie ruchy. A już na pewno nie na takie, które chce zaserwować nam rada nadzorcza tegoż giganta.
Główny zarzut w stosunku do „ćwierkacza” jest jeden – mimo kilku lat obecności na rynku portal wciąż jednak nie jest w stanie dostatecznie się samofinansować. Nie dziwi więc fakt, iż decydenci szukają naprawdę rozmaitych sposobów na to, by sprawić, że Twitter w końcu przyniesie solidny zysk.
Ale czy na pewno poprawę wyników finansowych mogłoby przynieść zniesienie limitu znaków, który obecnie wynosi 140, i zwiększenie go do aż 10000? Czy naprawdę dzięki zrezygnowaniu z tak naprawdę najbardziej rozpoznawalnej cechy tego portalu miałoby poprowadzić ten portal na drogę wiecznej rentowności i zyskowności? Sądząc po tym, jak na tego typu rewelacje reagują użytkownicy Twittera – chyba raczej niekoniecznie. Zmiana tak fundamentalnych podstaw funkcjonowania serwisu jest z punktu widzenia ogromnej części użytkowników kompletnie irracjonalna. Ale przecież nie z punktu widzenia biznesowego – 140 znaków to w końcu za mało, by na stronie umieścić długie reklamy i slogany reklamujące różnorodne usługi, z których serwis mógłby czerpać profit. Tylko czy ktoś będzie płacił za reklamy, których nikt nie będzie już czytał, bo wszyscy pójdą w siną dal?
Twitter do tej pory wyróżniał się dość sporą powściągliwością jeśli chodzi o reakcje na dane wpisy – mogliśmy je albo udostępnić, albo polubić, albo dodać do ulubionych. Jakby tego było mało, w testach jest już kilkadziesiąt emotikonek mających na celu znaczne urozmaicenie reakcji na to, co dzieje się na portalu. Pytanie: po co? Na Facebooku ten sam system funkcjonuje od lat i – mimo iż nieraz próbowano przy nim majstrować – na razie wszystko zostaje po staremu. Tutaj natomiast ktoś nagle chce uszczęśliwić całą społeczność blisko czterdziestoma emoji. No nie wiem, nie wiem…
Niekoniecznie jestem również przekonany co do pomysłu sond, które w niedługim czasie mają trafić na Twittera. O ile w przypadku stron polityków czy też mediów narzędzie to może stanowić kolejne poletko do sprawnego badania opinii publicznej, tak z czysto funkcjonalnej i graficznej strony portal ten niestety nie będzie już tak przejrzysty jak w obecnej formie. A biorąc pod uwagę fakt, że już teraz narzeka się także i na ten element, lepiej nie będzie z pewnością.
A wszystko to dzieje się w obliczu naprawdę sporych przetasowań w firmie. Z Twittera w styczniu odeszło bowiem aż czterech członków rady nadzorczej, w tym szefowie pionów produkcji i inżynierii. Wymieniono także stanowisko głównego szefa marketingu, powołując na to miejsce człowieka odpowiadającego za reklamę w firmie American Express, a już niebawem przewiduje się, że swoje stołki straci kolejna dwójka decydentów. Twitter boryka się także z ogromnymi problemami związanymi z kursem akcji na nowojorskiej giełdzie – cena akcji spadła bowiem od kwietnia zeszłego roku aż o 66%, nawet mimo ostatniego odbicia związanego z podpisaniem bliżej niesprecyzowanej umowy z dużym funduszem inwestycyjnym Silver Lake.
Dokąd zmierza Twitter? Ha – sam chciałbym wiedzieć. Według mnie nie jest to niestety droga, która miałaby zapewnić temu serwisowi ustawiczny rozwój i sprawić, że bilans firmy będzie wreszcie na plusie. O tym, czy jest lepiej, przekonamy się podczas ogłoszenia zeszłorocznych wyników już 10 lutego. I oby prognozy były nienajgorsze.
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.